Archiwum marzec 2022

publicystyka (3)
19.03.2022 09:11 Szumlewicz: Nowa Lewica bez programu

Po długim i bolesnym procesie jednoczenia, Nowa Lewica ruszyła z kampanią programową. Politycy Wiosny i SLD wyjechali w teren, by omówić z członkami obydwu partii tworzących nowe ugrupowanie zarys programu. Niestety przedstawiony program rozczarowuje. Nie tylko dlatego, że jest bardzo krótki, ale przede wszystkim dlatego, że pomija wiele ważnych obszarów życia społecznego, jest w nim niewiele konkretów, a część postulatów może budzić poważne wątpliwości.Z programu wynika też, że kwestie rynku pracy, polityki społecznej i gospodarki póki co nie są dla Nowej Lewicy priorytetem, a wręcz znajdują się na marginesie jej zainteresowań. Cały program dotyczący rynku pracy w dokumencie omawianym obecnie na spotkaniach struktur terytorialnych SLD i Wiosny zmieścił się na czternastu krótkich linijkach. Rozdział ten brzmi następująco: „Praca powinna być dobrze płatna, stabilna i dawać poczucie satysfakcji. Potrzeba w niej więcej współdziałania między pracownikami i między pracownikami i pracodawcami. Musimy też przeciwdziałać patologiom i wspierać nowatorskie rozwiązania zwiększające kreatywność i satysfakcję pracowników. Dlatego: ograniczymy umowy śmieciowe, wprowadzimy dodatkowy tydzień płatnego urlopu, wzmocnimy Państwową Inspekcję Pracy, żeby ograniczyć patologie rynku pracy i chronić pracowników, wzmocnimy dialog między pracownikami i zatrudniającymi, ułatwimy zrzeszanie się przedsiębiorców, wspomagać będziemy zrzeszanie się pracowników, rozwiniemy możliwość pracy zdalnej i wprowadzimy odpowiednią jej ochronę”. I to tyle. Jak ten „program” ocenić? Bardzo trudno, bo właściwie nic w nim nie ma. Żadna partia nie zaprzeczy, że praca powinna być dobrze płatna, stabilna i satysfakcjonująca. Różnice między ugrupowaniami dotyczą natomiast instrumentów realizacji tego celu. Nikt też nie zaprzeczy, że warto, by pracownicy współpracowali między sobą, natomiast aż się prosi w tym kontekście, by coś powiedzieć o związkach zawodowych czy radach pracowników. Niestety nic takiego w dokumencie Nowej Lewicy się nie pojawiło. Pojęcie „przeciwdziałania patologiom” kompletnie nic nie oznacza, gdyż nawet nie wiemy, co autorzy dokumentu uważają za patologię. Dotyczy to też „zwiększania kreatywności i satysfakcji pracowników”. Na czym ma polegać ustawowe zwiększenie kreatywności pracowników? Nie jest jasne, ale w kolejnym zdaniu pojawia się coś, co chyba ma być zbiorem konkretów więc warto się im przyjrzeć. Czytamy o „ograniczeniu umów śmieciowych”. Co to znaczy? Warto przypomnieć, że już sześć lat temu o tym samym mówiła Beata Szydło, w czasie kampanii prezydenckiej Rafał Trzaskowski, a niedawno Jarosław Kaczyński. Żadne z nich, podobnie jak Nowa Lewica, nie przedstawiło jakichkolwiek konkretów. Czy chodzi o likwidację umów zleceń? Wyższe kary dla nieuczciwych pracodawców? Wpisanie do Kodeksu pracy branż, w których umowy śmieciowe są zakazane? Zmianę ustawy o zamówieniach publicznych? Nie wiadomo. Ale kolejny postulat nareszcie jest konkretny: „wprowadzimy dodatkowy tydzień płatnego urlopu”. Innymi słowy urlop wypoczynkowy wzrośnie z 26 do 31 dni rocznie. To ciekawy pomysł, choć miliony Polaków pracują w ramach umów zleceń i wymuszonego samozatrudnienia, więc ich ten postulat nie dotyczy. Zresztą akurat długość urlopu w Polsce jest zbliżona do tej, którą przyjęły rozwinięte państwa UE. Lepszym rozwiązaniem wydawałoby się więc skrócenie tygodniowego wymiaru czasu pracy. Dalej czytamy: „wzmocnimy Państwową Inspekcję Pracy, żeby ograniczyć patologie rynku pracy i chronić pracowników”. Tutaj również przydałyby się konkrety, ale warto zwrócić uwagę, że PIP jest coraz bardziej upolityczniona i nie reaguje na olbrzymie patologie w spółkach skarbu państwa. Aż się prosi w tym kontekście, by wzmocnić rolę związków zawodowych – to jest domena lewicy w większości krajów świata. Nowa Lewica jednak nawet nie wspomniała o ruchu związkowym w swoim programie. Następnie mamy postulat, który znowu nic nie znaczy, czyli „wzmocnimy dialog między pracownikami i zatrudniającymi”. A czy lewica nie mogłaby chcieć wyłącznie wzmocnienia pozycji pracowników? Dalej mamy „ułatwienie zrzeszania się przedsiębiorców”, co samo w sobie jest dość egzotycznym hasłem, tym bardziej już w programie partii deklaratywnie lewicowej. Dla odmiany „Wspomaganie zrzeszania się pracowników” mogłoby być czymś istotnym, gdyby przekładało się na jakiekolwiek konkrety. Samo w sobie nic nie znaczy. Na końcu mamy deklarację Nowej Lewicy, że „rozwinie możliwość pracy zdalnej i wprowadzi odpowiednią jej ochronę”. Problem w tym, że taka możliwość już istnieje na masową skalę, przy czym w ramach pracy zdalnej warunki zatrudnienia w wielu przypadkach się pogorszyły, szczególnie odnośnie czasu pracy i rozliczania nadgodzin. I niestety na tym program Nowej Lewicy odnośnie rynku się kończy… Nie ma nic o wzroście płac, o budżetówce, o partycypacji pracowniczej, o ograniczaniu nierówności dochodowych, o większej transparentności konkursów i awansów w instytucjach publicznych, o poprawie bezpieczeństwa pracy. Nie ma nic, co by sprawiało, że program Nowej Lewicy można byłoby uznać za lewicowy.Warto jeszcze tylko dodać, że poza rozdziałem o rynku pracy jest też w zaprezentowanym programie Nowej Lewicy dział o gospodarce. Jest on jeszcze krótszy niż ten o rynku pracy. Składa się z ośmiu linijek. Niestety otwarcie programowe nowej partii okazało się falstartem. Oby konsultacje liderów partii z jej dołami doprowadziły do napisania programu od nowa.

publicystyka (2)
19.03.2022 09:07 Śpiewak: Dlaczego wspieram protest medyków

Lekarze, pielęgniarki i ratownicy byli przez ostatnie miesiące pod ogromną psychiczną i fizyczną presją. Wielu z nich nie widziało miesiącami własnej rodziny. Wielu, od pracy w warunkach niemalże wojennych, zaczęło cierpieć od urazów psychicznych. Wielu na co dzień jeździ w karetkach na lekach przeciwbólowych i rozkurczających. Rząd przez ostatnie miesiące nie zrobił nic, żeby poprawić sytuację systemu ochrony zdrowia, ale wygląda na to, że w najbliższych miesiącach może być jeszcze gorzej. Dzieje się to wszystko w czasach gospodarczej koniunktury i ogromnego wzrostu dochodów państwa, ale też firm. W liczbie lekarzy jesteśmy na szarym końcu w Europie. Nawet Meksyk, który jest już właściwie upadłym państwem, targanym wojnami gangów i gargantuiczną korupcją, ma więcej lekarzy niż Polska. Średnia wieku pielęgniarek zbliża się do sześćdziesiątki. Od lat w Polsce szkoli się za mało lekarzy i pielęgniarek. Dopiero niedawno zaczęliśmy kształcić ich tyle, ile w latach 90-tych. W dodatku bardzo wiele osób wyjeżdża po studiach za granicę. Trudno im się dziwić. Warunki pracy w polskim systemie są przerażające. Za granicą mogą liczyć na stabilne zatrudnienie, możliwość dalszego kształcenia, dobre warunki finansowe i szacunek. W Polsce panuje powszechny mobbing, folwarczne stosunki zależności, niskie pensje i śmieciowe formy zatrudnienia. Ostatnia kontrola poselska wykazała, że z 573 ratowników zatrudnionych w stołecznym pogotowiu tylko siedmiu (!) ma etaty. Cała reszta jest zatrudniona na jednoosobowej działalności gospodarczej. Ratownicy pracują po 300-400 godzin w miesiącu. Muszą sami sobie wykupić ubezpieczenie, potrzebny sprzęt. Gdy coś pójdzie nie tak to zostają sami. Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak ciężka jest to praca. Ratownicy są na pierwszej linii walki o nasze bezpieczeństwo. Podobnie sytuacja ma się w pielęgniarstwie. Na lepsze zarobki mogą liczyć lekarze, ale ci też są przeciążeni pracą. Jak naprawić system? Jest jasne, że wydatki na zdrowie muszą radykalnie wzrosnąć przynajmniej do średniego poziomu w Unii Europejskiej. Wbrew mantrom liberałów i fanów minimalnego państwa od samego mieszania herbata nie zrobi się słodsza. Wzrost nakładów na ochronę zdrowia jest jednak „tylko” warunkiem brzegowym samej sanacji systemu. Potrzebne są konkretne rozwiązania. Bez wątpienia jednym z pierwszych kroków powinno być odśmiecenie systemu. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy powinni docelowo pracować w jednym miejscu. Etat powinien być podstawą zatrudnienia. Będzie to niemożliwe bez wzrostu nakładów na szkolenie, zwiększenia liczby wolnych miejsc na uniwersytetach i specjalizacjach. To oczywiście wymaga wieloletniej pracy i planu, który będzie realizowany przez kilka kadencji parlamentu. Czy nasze elity są zdolne do tego? Nie wydaje się. 150 tysięcy niepotrzebnych zgonów na nikim nie zrobiło wrażenia. Próba odebrania przywilejów podatkowych przedsiębiorcom, którzy płacą znacznie niższą składkę zdrowotną niż etatowcy, zakończyła się sromotną porażką. Rząd ignoruje też związki zawodowe i nie prowadzi żadnego prawdziwego dialogu z przedstawicielami środowiska medycznego. Dość powiedzieć, że ratownicy nie mają nawet własnej ustawy, która jakkolwiek regulowałaby ich zawód. Ratownikiem w Polsce może zostać niemal każdy. Pozytywne zmiany mogą przyjść tylko od dołu - jeśli sami je wymusimy. Dlatego idę na protest w najbliższą sobotę i Was też zachęcam do jego wsparcia, czy to w formie fizycznej czy wirtualnej. Nie wystarczy już klaskać medykom. Klaskaniem nie wyżywią swoich rodzin. Musimy domagać się głośno od rządu i polityków, żeby na chwilę przerwali wojnę polsko-polską i zabrali się do roboty. Przestali szczuć na siebie Polaków, ale zrobili coś dla nich. Po 18 miesiącach pracy ponad siły na rzecz nas, dzisiaj my pacjenci musimy głośno wystąpić w obronie medyków. Politycy przez lata mówili medykom: nie podoba się? Zmieńcie pracę. To zmienili. W najbliższą sobotę w Warszawie odbędzie się wielki protest środowisk medycznych. Trwa już kolejny tydzień strajku ratowników karetek. Na ulice Warszawy na początku tego miesiąca nie wyjechała blisko połowa zespołów ratowniczych. Ratowników zastępowało Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Helikoptery lądowały na środku Alej Jerozolimskich i placu Konstytucji. Wystarczyło kilka dni protestu, żeby rząd zapowiedział, że jeśli będzie trzeba wyśle do szpitali i karetek wojsko. To w republikach bananowych wojsko zastępuje pracowników usług publicznych. Mieliśmy już tego przedsmak w czasie pandemii, gdy żołnierze WOT uzupełniali braki w szpitalach, czy na przejściach granicznych. To nie jedyny zwiastun całkowitej zapaści systemu. Wedle oficjalnych statystyk podczas pandemii zmarło ponad 150 tysięcy osób więcej, niż w analogicznym czasie, gdy jej nie było. Większość ofiar to ludzie, którzy nie dostali odpowiedniego leczenia na inne niż covid choroby. W 2020 roku przeciętna długość życia skróciła się aż o 1,5 roku wśród mężczyzn i o 1,1 roku wśród kobiet. To już kolejny rok, gdy w Polsce ludzie żyją coraz krócej. Namacalny dowód cywilizacyjnej zapaści. Straty osobowe wśród ludności są tak wielkie, że ZUS będzie wypłacał wyższe emerytury.

publicystyka
19.03.2022 08:54 Szumlewicz: PiS-owska wizja niedzieli dla wyzysku

Co ciekawe, już w ustawie autorstwa centrali Piotra Dudy, czytamy, że jednym z celów ustawy jest wsparcie… samozatrudnienia. „Obaw nie powinien budzić także spadek zatrudnienia w sektorze handlu. Ze względu na możliwość handlu w niedziele przez osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą przewiduje się stworzenie dodatkowych miejsc pracy w formie samozatrudnienia” – czytamy w dokumencie przyjętym przez Sejm. Innymi słowy Solidarność wcale nie chce, by pracownicy handlu mieli wolną niedzielę, tylko aby etat w hipermarkecie zamienili na samozatrudnienie. Duda nie ma nic przeciwko wymuszonemu samozatrudnieniu, w którym nie ma żadnych limitów czasu pracy – znacznie bardziej przeszkadza mu praca etatowa w największych placówkach handlowych, gdzie warunki pracy są pod każdym względem lepsze niż w najmniejszych sklepach.Ale postulat Solidarności to chęć (częściowego) załatania tylko jednej dziury w ustawie. Tymczasem jest ich znacznie więcej. O tym, że ustawa wręcz promuje samozatrudnienie, już wiemy. Poza tym jednak zgodnie z obowiązującymi przepisami wolne od zakazu handlu w niedziele są m.in. placówki, których przeważająca działalność polega na sprzedaży pamiątek lub dewocjonaliów; placówki handlowe na dworcach w zakresie związanym z bezpośrednią obsługą podróżnych; sklepy internetowe, a także piekarnie, cukiernie i lodziarnie, w których przeważająca działalność polega na handlu wyrobami piekarniczymi i cukierniczymi. Innymi słowy w cukierni można sprzedawać kiełbasę, ale klienci muszą kupować więcej ciastek niż kiełbasy. Na podobnej zasadzie w sklepie z dewocjonaliami można sprzedawać ser i majtki, ale pod warunkiem, że obrót dewocjonaliami jest wyższy niż obrót serem i majtkami.W obowiązującej ustawie nonsensów jest mnóstwo, jednak PiS wraz z Solidarnością uznały, że warto zwiększyć ich liczbę. Oto bowiem nowelizacja ustawy ma doprecyzować, kto może stać za ladą w niedzielę. Ma to być najbliższa rodzina, która na dodatek nie będzie mogła za pomoc otrzymać wynagrodzenia. Innymi słowy niedziela ma być dla rodziny z wyjątkiem sytuacji, gdy rodzina właściciela podejmie się … darmowej pracy.Forsując swoją ustawę, Solidarność twierdziła też, że ograniczenie pracy w handlu wielkopowierzchniowym zwiększy liczbę osób pracujących w niedzielę w innych branżach. „Przewiduje się, że ograniczenie handlu w niedziele spowoduje przeniesienie ciężaru opodatkowania na usługi tj. gastronomię, rozrywkę, itp. w związku ze zwiększonym zapotrzebowaniem społecznym na tego typu usługi świadczone w niedziele” – czytamy w ustawie. Po kilku latach od wdrożenia wadliwej ustawy, Janusz Śniadek nieco innymi słowami powtarza ten sam argument: „Dzięki wolnej niedzieli zyskuje gastronomia, hotelarstwo, turystyka lokalna czy branża rozrywkowa, jak kina czy teatry. Te branże w okresie pandemii ucierpiały dużo bardziej niż handel i to one dużo bardziej potrzebują pomocy”. Innymi słowy niedziela ma być dla Boga w przypadku pracowników galerii handlowych i hipermarketów, ale pracownicy kawiarni czy restauracji już mogą całą niedzielę siedzieć w pracy.Ustawa o handlu w niedziele to jeden z najgorszych i najbardziej szkodliwych bubli prawnych ostatnich lat. Warto ją wyrzucić do kosza i wypracować nowe rozwiązania – korzystniejsze dla pracowników i konsumentów.Jakich zmian chce teraz dokonać Prawo i Sprawiedliwość? Głównie chodzi o zamknięcie części sklepów, które były otwarte jako placówki pocztowe. Możliwość otwarcia placówek pocztowych w niedziele faktycznie wynikało z pierwotnej wersji ustawy i wiele sieci handlowych wykorzystało ten punkt. W konsekwencji, jak wyliczają eksperci, już niemal połowa z działających w Polsce sklepów spożywczych jest otwartych w każdy ostatni dzień tygodnia. Śniadek chce, by placówki pocztowe były otwarte tylko wtedy, gdy działalność pocztowa będzie przeważającą formą aktywności danej placówki. Czyli sklep będzie mógł być otwarty, gdy 51% będzie stanowiła sprzedaż znaczków i wysyłanie listów, a 49% handel kiełbasą i serem.Ustawa ograniczająca handel w niedzielę od początku nie była zakazem handlu, lecz wsparciem dla wybranej części sklepów. Przede wszystkim wspierała ona małe, osiedlowe placówki, które najgorzej traktują pracowników, płace są w nich najniższe, prawa pracownicze są najczęściej łamane, a uzwiązkowienie jest zerowe. Zarazem są to placówki, w których towary są najdroższe i najniższej jakości. Solidarność wraz z PiS-em postanowiły więc wesprzeć rozwiązanie najmniej korzystne tak dla pracowników, jak i konsumentów.PiS nie walczy ani o wolne niedziele, ani o godne płace, ani o przestrzeganie prawa pracy, tylko o feudalną wizję rodziny i dowartościowanie segmentu handlu, który najgorzej traktuje pracowników. Pouczająca jest w tym kontekście reakcja szefa handlowej Solidarności, Alfreda Bujary na propozycję Związkowej Alternatywy, by za pracę w niedziele wprowadzić 2,5 razy wyższe wynagrodzenia niż za pracę w dni powszednie. Otóż Bujara skrytykował ten pomysł, argumentując, że na wyższe stawki stać by było jedynie duże sieci handlowe, więc nie należy ich wprowadzać. Zatem dla Solidarności ważniejsze jest wsparcie dla małych sklepów niż dla wyższych płac.Janusz Śniadek, poseł PiS i były lider Solidarności, ogłosił, że uzyskał zielone światło na zmianę przepisów dotyczących zakazu handlu w niedzielę. Nowelizacja ustawy podobno jest już gotowa i na początku lipca trafi do Sejmu. Niestety ustawa była bublem prawnym i nawet jeżeli zostanie znowelizowana, bublem pozostanie. Na dodatek niektóre propozycje zmian jeszcze pogorszyłyby sytuację w branży handlowej.

publicystyka
19.03.2022 08:52 Szumlewicz: Czas na związkową alternatywę

Dwa lata temu, 13 czerwca 2019 roku wraz z grupą pracowników z różnych branż założyłem Związkową Alternatywę, nową centralę związkową, której głównym celem było i jest odnowienie ruchu pracowniczego w Polsce. Nasz związek jest alternatywą wobec autorytarnego rządu, organizacji pracodawców, ale też wobec innych central związkowych. Niestety bowiem ruch związkowy w Polsce jest pogrążony w kryzysie. Największe centrale związkowe, czyli OPZZ, FZZ i Solidarność to bierne, podporządkowane władzy molochy wpisane w sieć układów politycznych i biznesowych, a ich liderzy to biznesmeni, którzy zarabiają dziesiątki tysięcy złotych miesięcznie i dbają głównie o to, żeby zachować status quo. Skąd tak marna kondycja ruchu związkowego? Siła OPZZ i Solidarności pochodzi jeszcze z minionego ustroju. OPZZ zbudował swoją potęgę jako przystawka PZPR, a Solidarność otrzymywała olbrzymie wsparcie finansowe z krajów zachodnich. Kilka lat temu największe centrale podzieliły się Funduszem Wczasów Pracowniczych, czyli nieruchomościami, które w PRL-u należały do CRZZ, a potem do OPZZ. Z okresu Polski Ludowej pochodzi też wiele innych nieruchomości posiadanych tak przez duże centrale związkowe, jak i zrzeszone u nich związki. W konsekwencji okazuje się, że duża część majątku OPZZ czy Solidarności pochodzi z zysków na działalności gospodarczej, co sprawia, że liderzy centrali nie muszą dbać o składki od pracowników zrzeszonych w związkach zakładowych. Z drugiej strony kolejne ustawy o związkach zawodowych były pisane tak, aby zabetonować układ tych dwóch największych central i ograniczyć możliwości poszerzenia pluralizmu związkowego. Stąd między innymi dość wysoki próg reprezentatywności krajowej (300 tys. osób) – centrale, które mają co najmniej tylu członków, uzyskują różne przywileje na poziomie państwa i zakładu pracy. Związki reprezentatywne na poziomie krajowym mają niższe progi reprezentatywności zakładowej, a dzięki temu więcej ich członków jest chronionych przed zwolnieniem. Tymczasem tak OPZZ, jak i Solidarność zbudowały swoją potęgę w minionym ustroju, mając wtedy po kilka milionów ludzi. Od tamtego czasu są bierne i apatyczne, ale wciąż korzystają z przyznanych im przywilejów. Ponadto część związków zakładowych należy do dużych centrali związkowych właśnie ze względu na ich reprezentatywność. W ten sposób system się domyka i blokuje przed zmianami. Kilkanaście lat temu powstało jeszcze Forum Związków Zawodowych, przy czym jest to centrala zbudowana z rozpadu OPZZ, a więc nie wnosząca żadnej nowej jakości, lecz wpisana w te same tryby funkcjonowania. Na czym polega szkodliwa rola OPZZ, FZZ i Solidarności jako central związkowych? Przede wszystkim w Polsce jest rozpowszechniony wyjątkowo patologiczny i korupcyjny model dialogu społecznego, który ma swoje korzenie w minionym ustroju. Mianowicie, w Polsce Ludowej liderzy OPZZ i jego poprzednika, CRZZ na zakulisowych spotkaniach z przedstawicielami PZPR, często przy wódce, ustalali warunki pracy i płacy. Partia pacyfikowała związki podwyżkami i dodatkami dla ich liderów, a związki, nawet jak się buntowały, to często ich protesty były pozorowane, a ostatecznie wspierały one władzę. Partia rządząca miała też haki na liderów związkowych i gdy zbyt ostro bronili oni interesów pracowników, to byli pacyfikowani lub przekupywani przez nominatów partyjnych. Minęły lata i ten model funkcjonowania organizacji związkowych nie tylko się nie zmienił, ale w wielu przypadkach wręcz umocnił. Świetnym przykładem są tutaj niektóre związki górnicze – publicznie bronią interesów pracowników, a tymczasem liderzy dużych związków na kopalniach są jednocześnie we władzach prywatnych firm, które otrzymują od spółek górniczych pieniądze za świadczone usługi, na dodatek działając niekiedy na granicy prawa. W ten sposób umacnia się wyobrażenie lidera związkowego jako kombinatora, który w nieformalnych relacjach z władzą zyskuje silną pozycję i ma przywileje, z których nie korzystają zwykli pracownicy. Na poziomie zakładowym rozpowszechniony model zakulisowych negocjacji jest uzupełniony przez korupcjogenny model etatów związkowych. Zgodnie z ustawą o związkach zawodowych, gdy związek ma co najmniej 150 osób, otrzymuje jeden etat, a po przekroczeniu 500 osób, dwa. Takie rozwiązanie sprzyja rozdrobnieniu związków, ale, co ważniejsze, pracodawcy często korumpują związki poprzez sowite opłacanie liderów związkowych. Dzieje się tak, ponieważ zgodnie z ustawą, etatowy związkowiec (finansowany przez pracodawcę) ma mieć pensję w wysokości nie niższej niż wynagrodzenie na stanowisku sprzed otrzymania etatu związkowego. W części firm, szczególnie w spółkach skarbu państwa, pracodawcy dają etatowym związkowcom znacznie wyższe pensje niż mieli wcześniej, a w zamian związkowcy są wobec nich pokorni. Gdy związek zaczyna być bojowy, pracodawca grozi liderowi obniżką pensji i w ten sposób pacyfikuje protest. Podobną funkcję pełni przyznawanie związkom miejsc w radach nadzorczych, a niekiedy nawet zarządach firm. Mógłby to być dobry element dialogu społecznego – niestety przy słabej kondycji związków i małej kontroli przedstawicieli związków przez organizacje, z których się wywodzą, związkowcy na stanowiskach decyzyjnych często są fatalnymi członkami zarządu/rady nadzorczej, którzy podejmują wrogie działania wobec pracowników. Korupcyjne funkcje pełni też Rada Dialogu Społecznego, ciało składające się z przedstawicieli rządu oraz przedstawicieli reprezentatywnych związków zawodowych i pracodawców. Od samego początku swojego funkcjonowania jest to instytucja czysto fasadowa, która nie ma żadnych kompetencji decyzyjnych, a jedynie konsultacyjne. Warto przypomnieć, że w 2013 roku strona związkowa zawiesiła swój udział w jej pracach (wtedy nazywała się Komisją Trójstronną, ale miała podobny kształt jak RDS) ze względu na brak dialogu. Odkąd PiS przejął władzę, kondycja dialogu radykalnie się pogorszyła, a rząd nie konsultuje ze związkami i pracodawcami praktycznie żadnych ustaw. Mimo to nikt nie opuszcza RDS ani nie zawiesza prac w jej ramach. Skąd ten zwrot? Wydaje się, że układ rządzący się umocnił, a związki w ostatnich latach zostały silniej uzależnione od władzy, co dotyczy tak Solidarności, jak też OPZZ i FZZ. Ponadto wszystkie organizacje zrzeszone w RDS otrzymują po ok. 500 tys. zł rocznie i są to środki w nikłym stopniu kontrolowane przez rząd. Innymi słowy władze central związkowych otrzymują spore pieniądze, a ich część przekazują liderom zrzeszonych u siebie związków. W ten sposób szefowie central utrzymują przy sobie bonzów branżowych za pieniądze publiczne. Władza wie, że sposób wydatkowania tych środków może budzić wątpliwości, co dodatkowo uzależnia centrale związkowe od rządu. Gdyby OPZZ czy FZZ otwarcie sprzeciwiły się rządowi, być może ruszyłyby postępowania wobec marnotrawienia środków publicznych. Tymczasem są one w pełni pasywne i posłuszne, więc gdy w 2019 r. ruszyło na szeroką skalę pięć postępowań prokuratorskich wobec OPZZ w sprawie marnotrawienia środków z RDS, nagle prowadzący sprawę prokurator rejonowy został odsunięty od sprawy i zastąpiony prokuratorką okręgową w pełni podporządkowaną Zbigniewowi Ziobrze, która błyskawicznie zamknęła sprawę (była to Maryla Potrzyszcz-Duraczyńska, która umorzyła też postępowania w sprawie wyborów kopertowych). Od tamtego czasu OPZZ stał się jeszcze bardziej bierny niż wcześniej. Obecnie jako centrala nie podejmuje praktycznie żadnych działań i istnieje jedynie jako centrum zarządzania nieruchomościami wywodzącymi się z dawnego ustroju, miejsce obsługi pieniędzy płynących z RDS-u i podstawa reprezentatywności różnych związków zakładowych. Warto w tym kontekście wspomnieć, że w ostatnich latach dziesiątki tysięcy ludzi odeszły z dużych central związkowych i najprawdopodobniej żadna z nich nie ma już 300 tys. osób (najwięcej ma pewnie Solidarność z racji splotu z władzą), tyle że dotychczas żaden sąd nie badał szczegółowo, ilu członków tak naprawdę liczy OPZZ czy FZZ.

Projekt bez tytułu (2)
19.03.2022 08:49 Śpiewak: Kaczyński potwierdza, że Polska to państwo z kartonu, którym rządzą deweloperzy

Jarosław Kaczyński udzielił w ramach promocji Nowego Ładu kilku dość niesamowitych wywiadów. Przyznał w nich wprost, że Polską rządzi lobby deweloperskie a państwo z kartonu ma się lepiej niż kiedykolwiek. Portal Money.pl donosi o nowym korzystnym dla rentierów wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego: „Już milion Polaków żyje z wynajmowania mieszkań. NSA właśnie przyszedł im z pomocą. Dziś na etatach pracują tylko ci, którzy muszą lub nie mają pieniędzy, by je zainwestować np. w nieruchomości. Z wynajmu mieszkań można w Polsce żyć dostatnio, szczególnie po ostatniej uchwale NSA. Nie trzeba zakładać firmy, płacić wyższych podatków i ZUS-u.” Innymi słowy, każdy kto pracuje na etacie ze swojej pracy a nie z wynajmu nieruchomości to ostatni frajer. Tekst z Money.pl wpisuje się w długą tradycję medialnego neoliberalnego prania mózgów, które fachowo nazywa się fabrykowaniem zgody na to, żeby bogatym było jeszcze lepiej kosztem reszty społeczeństwa. NSA uznało zaś, że nawet jeśli masz mnóstwo mieszkań i nic innego nie robisz, możesz płacić niski ryczałtowy podatek w wysokości 8,5% do przychodu w wysokości 100 tysięcy złotych oraz 12,5% od przychodu osiągniętego powyżej tego progu. Przypomnijmy, że jeśli zarabialibyście tyle na etacie, musielibyście od tego odprowadzić kilkukrotnie wyższe podatki, w przypadku najbogatszych nawet 40 procent. NSA ma długą historię stania po stronie deweloperów i różnej maści cwaniaków reprywatyzacyjnych. To NSA swoimi uchwałami umożliwiło cofnięcie części reformy rolnej z 1944 roku, reprywatyzację parków i szkół, dołożyło też swoją cegiełkę do rozwalenia resztek systemu planowania przestrzennego dając zielone światło do wydawania pozwoleń na budowę nawet jeśli stoją w sprzeczności ze studium zagospodarowania terenu. Wymiar sprawiedliwości w Polsce po 1989 roku niemal zawsze stał po stronie bogatych przeciwko słabszym. Do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. W Polsce podatki od nieruchomości są bardzo niskie, nie ma podatku katastralnego, a deweloperzy niemal wszystkie koszty budowy swoich mieszkań w postaci infrastruktury społecznej i technicznej przerzucają na budżet samorządów i państwa. Ludzie pokroju Obajtka i Morawieckiego, którzy zgromadzili dziesiątki milionów złotych fortuny w nieruchomościach nie będą przez Nowy Ład w żaden sposób dotknięci. W Nowym Ładzie poświęceń wymaga się od wyższej klasy średniej, ale nie od bogatych. Chaotyczny rozwój Polski generuje gigantyczne koszty dla obywateli. Polska Akademia Nauk szacuje, że każdy z nas płaci około dwóch tysięcy złotych podatku rocznie za chaos przestrzenny. Jeśli budujesz osiedle w szczerym polu to jego mieszkańcy zapłacą dodatkowe koszty w postaci kładzenia dodatkowych kilometrów rur i kabli, dojazdów, prywatnej edukacji (bo w okolicy nie powstały żadne publiczne placówki), korków, czy zanieczyszczenia powietrza. System podatkowy w Polsce jest tak skonstruowany, żeby karać ludzi za pracę i nagradzać bogatych za kumulowanie kapitału. To droga do powstania gigantycznych nierówności społecznych i napięć w stylu południowoamerykańskim. Odpowiedzią na to jest budowa mieszkań w systemie publicznym i społecznym oraz ograniczenie chaosu przestrzennego poprzez budowanie zwartych i kompaktowych terenów miejskich i podmiejskich. Tymczasem w wywiadach udzielanych przez Jarosława Kaczyńskiego ten wprost przyznaje się, że na skutek potęgi lobby deweloperskiego jakiekolwiek reformy są niemożliwe. W myśl zasady: Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich. W wywiadzie dla Sieci, pytany dlaczego projekt budowy setek tysięcy mieszkań na tani wynajem w ramach programu Mieszkanie + okazał się niewypałem powiedział: „Wspomnieli panowie sami o wpływach deweloperów – to jest pierwsza sprawa. Drugą jest niezwykle trudna do przełamania resortowość. Opór stawiany przez instytucje dysponujące na przykład terenami przed ich przekazaniem do programu Mieszkanie Plus, był dla mnie niepojęty, i to na każdym szczeblu (…) Sprawa oddania trzech niezalesionych hektarów przez Lasy Państwowe opierała się aż o mnie.” W wywiadzie dla Interii mówił tak o przyczynach porażki programu Mieszkanie +: „Tam zawiodły pewne relacje międzyludzkie, które okazały się konfliktogenne, zawiedli też pewni ludzie, ale nie możemy zapomnieć też o mechanizmach związanych z deweloperką. Uderzenie w ten monopol jest bardzo trudne, a opór był silny”. Czyli potężny Kaczafi, który niemal zdaniem liberalnej opozycji jest dyktatorem nie potrafi zmusić państwowych spółek do przekazania ziemi pod tanie budownictwo społeczne. To przyznanie się do całkowitej porażki projektu IV Rzeczpospolitej. Polska jest rozrywana na strzępy przez potężne grupy interesów, które traktują państwo jak „postaw czerwonego sukna”. Mamy całkowite rozbicie dzielnicowe. Państwo nie istnieje i właściwie jedyne co może robić władza centralna to wykonywać przelewy bankowe. Nie powinno nas to dziwić. Żadna z reform i wielkich projektów PiS-u się nie udało. Nie ma miliona samochodów elektrycznych, po 6 latach nie ma nawet lokalizacji dla elektrowni atomowej, grunty pod budowę Centralnego Portu Lotniczego są dalej niewykupione. Reforma sądów przyniosła tylko wydłużenie czasu oczekiwania na wyrok, system ochrony zdrowia implodował w trakcie pandemii, transport publiczny kuleje a polskie uniwersytety stają się pośmiewiskiem na cały świat. Budowa mieszkań to nie fizyka kwantowa. Jeśli spojrzymy się na poczet polskich deweloperów większość to bardzo prości ludzie, którzy mają po prostu bliskie związki z lokalnymi układami politycznymi. One umożliwiły im najpierw zdobycie gruntów a potem pozwoleń na intensywną zabudowę. Gigantyczna ledwo skrywana korupcja związała tę branżę z politykami jak mało kto. PiS ani nie wsadził złodziei do więzień ani nie zbudował tanich mieszkań. Co proponuje w zamian? Dopłaty do kredytów, i jeszcze większy chaos przestrzenny w postaci domków bez pozwoleń, którego koszty zapłacimy wszyscy. Następna władza powinna uchwalić podatek od wielkich fortun zgromadzonych przede wszystkim w nieruchomościach. Takie Obajtkowe. A dochody z Obajtkowego przekazać w całości na budowę tanich mieszkań na wynajem, co umożliwiłoby rozbicie kartelu deweloperskiego, który ciągle rządzi naszym państwem z kartonu.

ŚPIEWNIK ŚPIEWAKA CYKL JANA ŚPIEWAKA DLA WTV
19.03.2022 08:41 Śpiewak: Polska - kraj patopracy

Święta pracy 1 maja praktycznie w Polsce nikt nie obchodzi. Nie tylko dlatego, że panuje pandemia. Niewielu w Polsce ma powody do świętowania. Praca w Polsce zbyt często przypomina pańszczyznę w folwarku. Praca w Polsce jest niskopłatna i nie daje poczucia bezpieczeństwa. Pracodawcy, którzy po prostu respektują zapisy kodeksu pracy, wyrastają do rangi bohaterów.Co możemy w tej sytuacji zrobić? Najlepiej byłoby całkowicie zmienić model rozwoju polskiej gospodarki i mentalność pracodwaców. To jednak zadanie niesłychanie trudne i na lata. Możemy jednak zrobić kilka rzeczy, które powinny być na wyciągniecie ręki. Przede wszystkim w Polsce trzeba zacząć przestrzegać prawa. W Polsce prawo prawo jest jak pajęczyna - bąk się przebije ugrzęźnie muszyna. To się musi zmienić. Umowa o pracę powinna być absolutnym standardem. Musimy w tym celu wzmocnić inspekcję pracy i zreformować sądy pracy. W drugiej kolejności trzeba ułatwić możliwość zakładania związków zawodowych i organizacji legalnego strajku. Na 1 maja wszystkim pracownikom życzę, żeby się organizowali i walczyli o swoje prawa. Tylko razem mamy szansę położyć kres patologiom i przegonić ducha folwarku unoszącego się nad polską gospodarką.Alternatywą dla polskich firm są zagraniczne korporacje. Te wydają się być w morzu patologii wyspami normalności. Zagraniczni pracodawcy częściej przestrzegają prawa pracy, dają pracownikom etaty, łatwiej jest pogodzić życie rodzinne z pracą. Nie oznacza to, że praca w zagranicznych korporacjach to idylla. Tam też zdarzają się patologie. Firmy te jednak są po prostu zbyt duże na łamanie prawa, ale też zrozumiały, że zbyt wielka rotacja kadr nie sprzyja biznesowi. Lepiej ludziom zaoferować trochę więcej, niż co kilka miesięcy robić kolejną rekrutację, wdrażać i szkolić kolejnych pracowników.Na pierwszego maja dostałem setki wiadomości o doświadczeniach przede wszystkim młodych ludzi w zetknięciu z polskim rynkiem pracy. Część z nich te doświadczenia przypłaciło zaburzeniami snu, stresem a nawet depresją. Na pierwszy plan wybija się brak szacunku przełożonych wobec swoich pracowników. W wielu polskich firmach panuje brak zaufania, pogarda, zawiść i kult bezsensownego zapierniczu. Najbardziej uderzające były dla mnie komentarze Polaków mieszkających na Zachodzie. Pisali, że omijają polskie firmy i polskich szefów z daleka. Za granicą zrozumieli, że nie uciekali z kraju tylko przed niskimi zarobkami, ale też przed warunkami pracy w Polsce. Jak one wyglądają?Im mniejsza polska firma tym gorsze warunki zatrudnienia. Opublikowany ostatnio raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego ujawnia, że blisko 12 procent zatrudnionych na umowę o pracę dostaje wynagrodzenie pod stołem. W małych firmach, które zatrudniają mniej niż 9 pracowników, ten odsetek rośnie do 31 procent! Te dane potwierdzają relacje samych pracowników. W relacjach przewijały się historie o bezpłatnych nadgodzinach, przemocy psychicznej, czy braku możliwości wzięcia urlopu zdrowotnego. Wzięcie L4 nawet na umowię o pracę często jest źle traktowane przez pracodawcę. Statystyki pokazują, że w Polsce nawet połowa zarażeń covidem miała miejsce w pracy! Wiele osób chodziło do pracy chorych, z objawami zarażenia, bo bało się utraty zatrudnienia. Umowa o pracę jest często dla młodych ludzi nieosiągalnym marzeniem. Zmuszani są do zakładania własnych działalności gospodarczych albo podpisywania niekończących się umów zleceń. To łamanie prawa pracy, które w Polsce jest absolutnie wirtualne. Na stronie urzędów pracy można znaleźć mnóstwo ogłoszeń, które jawnie łamią przepisy. Praca magazyniera 40 godzin w tygodniu, w jednym miejscu, pod stałym nadzorem, wedle polskiego prawa powinna być określona umową o pracę, ale urzędnikom z urzędu pracy to nie przeszkadza. Nie przeszkadza też inspekcji pracy, która jest równie wirtualnym bytem, co kodeks pracy. Kontrolerów jest mało, są słabo opłacani a cała Państwowa Inspekcja Pracy na 38-milionowy kraj ma mniejszy budżet niż Instytut Pamięci Narodowej. Kontroli jest więc mało a wysokość kar jest symboliczna. Państwo na niby, w którym silniejsi są zawsze górą. W związku z tym plenią się patologie na rynku pracy. Najgorsze warunki zatrudnienia oferuje branża gastronomiczna, ale kolorowo nie jest też w branżach, które jeszcze niedawno uchodziły za prestiżowe. Liczba sfrustrowanych architektów i prawników jest przeogromna. Tutaj patologią są trwające miesiącami bezpłatne staże, bardzo niskie stawki i śmieciowe formy zatrudnienia.Z niewolnika nie będzie pracownika głosi stare polskie przysłowie, ale ciągle nie wszyscy pracodawcy je zrozumieli. W Polsce wykonywanie niewolniczej, czy półniewolniczej pracy ma bardzo długą tradycję. Nasz kraj przez stulecia opierał się na gospodarce folwarcznej. Folwark był szlacheckim gospodarstwem rolnym utrzymującym się dzięki chłopskiej darmowej sile roboczej. Folwark nie konkurował wysoką jakością produktu, ale jedynie niską ceną. Gdy na zachodzie rosła wydajność z hektara w Polsce z dekady na dekadę plony z hektara malały. Nikt nie był zainteresowany podnoszeniem efektywności rolnictwa, gdy praca była niemal za darmo. Chłopów zachęcano do pracy nie poprzez poprawę warunków ich pracy, ale podnoszeniem kar fizycznych i dni pańszczyzny do odrobienia. I tak jest w pewnym sensie do dzisiaj. Polskie przedsiębiorstwa nie konkurują innowacjami, umiejętnością współpracy, czy wysokiej jakości produktem. Konkurują niskimi kosztami. W Unii Europejskiej koszty utrzymania pracownika są niższe tylko w Rumunii i Bułgarii. Nic dziwnego, że polskie firmy tak często przypominają folwarki, w których pracodawca jest panem życia i śmierci. Patologie umożliwiają bardzo słabe związki zawodowe oraz niedziałające instytucje państwa, powołane do przestrzegania prawa: sądy pracy i inspekcja pracy. Pracownik w Polsce niemal zawsze jest na przegranej pozycji w konflikcie z pracodawcą. Efekty są opłakane.Najnowszy sondaż Gallupa wskazuje, że blisko dziesięć procent Polaków straciło pracę w pandemii i musiało szukać nowej. Ponad trzydzieści procent respondentów odpowiedziało, że przez COVID pogorszyła się ich sytuacja finansowa. Pracodawcy zareagowali na kryzys obcinając pensje, zwiększając normy, setki tysięcy osób w trakcie pandemii została wypchnięta na umowy czasowe i fikcyjne samozatrudnienie. Wygląda na to, że przejdziemy przez kryzys suchą nogą, znowu kosztem najsłabszych: tych, którzy już przed pandemią mieli słabą sytuację na rynku pracy. Jednocześnie firmy mają rekordową ilość gotówki na kontach, a oficjalnie bezrobocie jest najniższe w całej Unii. W Polsce pracy jest sporo, ale jest to bieda i patopraca.